11/6/2022

/ Świadectwo siostry Nulli godzina 11.00


Świadectwo siostry Nulli godzina 11.00

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Od rana staję w tym miejscu z dziękczynieniem przed Bogiem za to, że mogę podzielić się z wami historią mojego życia, powołania, ale też trudnym wydarzeniem choroby i uzdrowienia, które Bóg mi udzielił przez wstawiennictwo dzisiaj błogosławionego kardynała Stefana Wyszyńskiego. Widzę tu dużo dzieci, więc chcę wam powiedzieć, że nie urodziłam się siostrą zakonną. Też byłam małą dziewczynką. Mam 3 starsze siostry. Lubiłam się bawić, chodziłam do szkoły. Nigdy nie przypuszczałam, że będę siostrą zakonną. Kiedy przygotowywałam się do pierwszej komunii świętej ksiądz proboszcz powiedział nam ważną rzecz. Od początku przygotowań  prosił żebyśmy zastanowili się nad tym, o co będziemy chcieli prosić Jezusa kiedy przyjmiemy go po raz pierwszy do swojego serca. Przypominał nam to wiele razy przez rok przygotowań. Ja się długo zastanawiałam co takiego ważnego miałoby to być. Nie chodziło o rzeczy materialne. Dziś może przyszłaby nam na myśl dobra komórka, komputer, hulajnoga, czy jeszcze jakieś parę innych rzeczy. Wtedy tego nie było. W dniu pierwszej komunii świętej poprosiłam Jezusa, aby moje serce należało tylko do Niego. Nie myślałam jeszcze, że będę siostrą zakonną, bo sióstr nigdy nie znałam wcześniej, ale kiedy dorastałam na mojej drodze Pan Bóg postawił młode siostry, w oczach których zobaczyłam szczęście i radość. Wtedy zaczęłam się zastanawiać co a raczej kto jest tego przyczyną i szybko dowiedziałam się, że siostry pragną swoje życie oddać Panu Bogu, że wybierają go na całe życie, żeby poprzez ich powołanie Bóg też był bardziej poznany i pokochany. Zapragnęłam żeby przez moje życie również ktoś Boga poznał, nawrócił się, bardziej Go pokochał. Dołączyłam więc do sióstr bardzo dawno temu w 1986 roku i od pierwszego dnia kiedy zamieszkałam z siostrami słyszałam, że jedną z modlitw sióstr jest modlitwa o beatyfikację prymasa Wyszyńskiego. Znałam troszeczkę jego osobę, ale zaczęłam bardziej poznawać jego życiorys, to kim był. Niestety po niespełna 2 latach życia we wspólnocie zdiagnozowano u mnie chorobę - nowotwór tarczycy. Diagnoza była zbyt późna, więc były przerzuty na węzły chłonne. Musiałam mieć operację, później dalsze leczenie. Najpierw w Szczecinie, później w Instytucie Onkologii w Gliwicach, i po 2 latach leczenia wydawało się, że jest wszystko dobrze. Mogłam rozpocząć jakby drugi etap, który miałby mnie przygotować do złożenia ślubów zakonnych. Wasi rodzice ślubują sobie nawzajem miłość i wierność, a my jako siostry ślubujemy tę miłość i wierność Panu Bogu. Zaczęłam przygotowywać się do tego czasu, ale okazało się, że coraz bardziej źle się czuję. Trudności sprawiało mi oddychanie, przyjmowanie posiłków, trudno mi było spać w pozycji leżącej. W nocy często siedziałam. Zaczęliśmy szukać pomocy u lekarzy w Szczecinie. Ponowne badania. Okazało się, że jest to nawrót choroby, że jest to przerzut do gardła. Wówczas usłyszałam od lekarzy trudną dla mnie rzecz, że przede mną maksymalnie 3 miesiące życia. Guz, który wytworzył się w gardle zagraża życiu. Zmiany były też na płucach, żebrach, mostku. To wszystko mnie zaskoczyło. Nie tak sobie wyobrażałam moje pójście za Jezusem. Nie wiedziałam jaką decyzję podjąć. Czy zgodzić się na operację, czy nie, bo ta niosła za sobą ryzyko, że mogę jej nie przeżyć. A jeśli nawet przeżyję to mogą zostać w moim organizmie trwałe i nieodwracalne zmiany, ponieważ operacja miała być bardzo inwazyjna. Wtedy dużo rozmawiała ze mną siostra, która jest założycielką naszej wspólnoty. siostra Christiana Mickiewicz. Ona dużo mówiła mi o niebie. O tym, że Pan Bóg nas stworzył dla nieba, że to życie na ziemi jest tylko drogą i to dawało mi pokój serca. Zgody na operację nie podpisałam, zostałam wypisana ze szpitala. Na drugi dzień kiedy ksiądz biskup ze Szczecina wyraził zgodę, że mogę złożyć śluby na wypadek śmierci pojechałam do Instytutu Onkologii w Gliwicach na powtórzenie badań i to był bardzo ważny moment w tym wydarzeniu, bo wszystkie siostry z tej wspólnoty w której żyje, także siostra Maria, która jest obecna tutaj ze mną i pochodzi z waszej parafii rozpoczęły modlitwę, taki szturm do nieba, do Pana Boga za wstawiennictwem kardynała Stefana Wyszyńskiego o cud życia dla mnie. Podjęły tę modlitwę 9 razy w ciągu każdego dnia. Muszę powiedzieć, że to nawet dla sióstr jest dużo, bo nie była to jedyna modlitwa dnia, a siostry też pracują. Rozkładając ręce w krzyż każdego dnia wołały o cud. Wiedziałam o tej modlitwie i niosła mi ona ogromną nadzieję. Kiedy więc w Gliwicach powtórzono badania niestety diagnoza została potwierdzona. Lekarze nie wiedzieli o możliwości operacji, ale po konsultacjach w innym szpitalu znów ona się jawiła z tym samym wnioskiem co w Szczecinie, że mogę jej nie przeżyć. Po kilku dniach lekarze zdecydowali się podać mi takie lekarstwo jakim jest jodek promieniotwórczy. Miałam już je podawane kilkukrotnie wcześniej, ale nie było ono skuteczne. Zawsze przez cały czas choroby, kiedy byłam w szpitalu na oddziale była ze mną jedna z sióstr jak dziś towarzyszy mi siostra Maria. Była ona w kontakcie z lekarzami. Wiedziałam, że jest blisko, że się modli za mnie. Kiedy podano mi dawkę tego lekarstwa pan doktor powiedział, że ta noc będzie decydująca i mogę jej nie przeżyć. Dla mnie zaczęły się trudne godziny, ponieważ zaczęłam się dusić. Nastąpił obrzęk guza i myślałam, że jest to ten moment, w którym Pan Bóg wzywa mnie już do siebie. To była taka noc kiedy już do Boga nie wołałam o cud, nie dlatego że zwątpiłam, że Bóg może to uczynić, ale byłam przekonana, że chce już mnie mieć po drugiej stronie. Tak męczyłam się do rana. Kiedy nad ranem bardzo niespodziewanie przyszła ulga. Zaczęłam lepiej oddychać, lepiej się czuć.  Kiedy moja siostra ze wspólnoty przyszła do lekarzy, żeby zapytać się rano o mój stan usłyszała od nich: „co to się stało, że żyje”. Od tej tragicznej nocy po kilku dniach zostałam wypisana do domu. Choć wracałam bardzo często na kontrolne badania, każda wizyta potwierdzała coraz lepszy mój stan i w niedługim czasie zniknęło wszystko bez śladu. Lekarze od początku mówili o tej rzeczywistości, że jest to cud, że to nie oni tego dokonali, a my we wspólnocie i osoby, które się za mnie modliły byłyśmy pewne jednego, że Bóg wysłuchał tej naszej modlitwy i wstawiennictwa kardynała Stefana Wyszyńskiego. To było razem 7 tygodni tej nieustannej modlitwy, nowenny 9 razy w ciągu dnia. Mówiłyśmy o tym doświadczeniu.  Trudno nie mówić kiedy Bóg takie rzeczy czyni. Zapisałyśmy to też w historii naszej wspólnoty o doświadczeniu bliskości i obecności Boga oraz wstawiennictwa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Po 22 latach od tego wydarzenia Pan Bóg znów nas odnalazł. Ja w pamięci zawsze miałam, że mam podarowane drugie życie. Wiem też, że aby kogoś ogłoszono świętym czy błogosławionym potrzebny jest cud. Poproszono mnie o opisanie tego wydarzenia oraz o udostępnienie dokumentów medycznych w celu zbadania sprawy. Tutaj na mszy świętej mamy za mało czasu, aby mówić o szczegółach tego wydarzenia, ale nie są one mniej cudowne jak samo uzdrowienie. Gdyby ktoś chciał umocnić swoją wiarę, wiarę swoich bliskich, pogłębić tę historię to będzie można po mszy świętej nabyć książkę. Powiem tylko, że w sposób niezwykły i cudowny wszystkie dokumenty się odnalazły po 22 latach. Po tylu też latach zgodzili się zeznawać świadkowie tego wydarzenia. Wśród nich byli również lekarze i przeprowadzono proces. Najpierw na etapie diecezjalnym w Szczecinie, a później wszystkie dokumenty zostały przekazane do Watykanu. Tam znów profesorowie medycyny analizując dokumenty medyczne mieli stwierdzić ponownie co pomogło tak naprawdę: medycyna, leczenie czy Bóg. Przecież byłam leczona. Owa komisja składająca się z 7 profesorów jednoznacznie orzekła, że chociaż lekarze robili co mogli nie było to wystarczające. Najwyraźniej była to ingerencja Pana Boga i wstawiennictwo kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przed rokiem kiedy była beatyfikacja, kiedy Kościół ogłaszał błogosławionym kardynała Stefana Wyszyńskiego - Prymasa Tysiąclecia miałam tę łaskę niesienia relikwii. Z wielkim dziękczynieniem w sercu. Nie tylko dlatego, że Bóg zachował moje życie, ale że ten charyzmat, który pragniemy wnieść w kościół, te modlitwy i ofiary za tych, którzy są daleko od Boga, i których wieczność jest zagrożona jest dziś bardzo potrzebna. Chciałabym zapalić choćby iskierkę nadziei w sercu każdego z was, i dorosłego, i dzieci, że Bóg jest miłością. Nie ma takiego doświadczenia, nie ma takiego cierpienia, w którym zostawiłby nas samymi. Nawet jeśli nam płyną łzy, jeśli czegoś nie rozumiemy. Bóg z życia osób świętych też nie usunął cierpienia. Ośmielam się prosić każde dziecko tu obecne, żebyście ofiarowali Panu Bogu razem ze mną modlitwę za to, co dzisiaj jest waszym smutkiem. Może z jakiegoś powodu jest wam smutno na sercu, może czasem płaczecie jak rodzice tego nie widzą. A was dorosłych o to, co jest waszym cierpieniem fizycznym, psychicznym, może jakąś wewnętrzną niemocą. Proszę was, abyście wraz z modlitwą ofiarowali to Panu Bogu za tych waszych bliskich, którzy oddalili się od Boga. To życie tu na ziemi jest tylko drogą, ale najpiękniejsze naprawdę przed nami - cała wieczność – niebo. Obyśmy po drugiej stronie życia mogli spotkać się tam z mamą, tatą, babcią, dziadkiem, wujkiem, ciocią i wszystkimi których kochamy. Aby nie zabrakło tam nikogo. Miejcie tą pewność w sercu, że we wszystkim co się wydarza w waszym życiu jest przy nas Pan Bóg, nawet kiedy go nie czujemy, nie doświadczamy, nie widzimy. Tę pewność niech Bóg umacnia łaską, że i w życiu, i w śmierci do niego należymy. Wierzmy też we wstawiennictwo świętych i błogosławionych. Ich wstawiennictwo jest naprawdę skuteczne. Oni są orędownikami dla nas. Wołajmy w tych intencjach, które są dla nas ważne.  A dziś wzywajmy wstawiennictwa błogosławionego kardynała Stefana Wyszyńskiego niech modli się w nas i za nas.